sobota, 12 stycznia 2008

Wycieczki

Wyrzucamy wszystkie wartościowe rzeczy na terenie uniwersytetu, przy odrobinie szczęścia nikt ich nie ruszy. Zostawiamy jeden telefon na trzech i pieniądze na kilka piw, mamy dużo papierosów i paniki. Po tamtej stronie wszystko sprawia wrażenie, jakby było podstępem, kobieta sprzedająca na ulicy pączki może za chwilę wyciągnąć długi nóż i wbić go w plecy któregoś z nas. Jeszcze się śmiejemy, ale w pewnym momencie zauważamy, że wszystko naokoło jest dekoracją, która ma uśpić naszą czujność. Od ściany odnowionej (niby odnowionej!) kamienicy odkleja się coś, co przypomina tapetę. Pod nią jest to, co sobie wyobrażałem, i o czym mówili mi wszyscy sceptycznie nastawieni. Albo ci co bardziej tchórzliwi. Tynk się sypie i jest cały podziurawiony, wszystko wygląda tak, jakby przy najbliższym podmuchu wiatru miało runąć. Za ścianą nie ma nic, przez dziury widać jakieś podwórko. Puste. Ale to pozory, bo wszyscy wiemy, że w tych bramach toczy się życie. Lepkie i ciężkie. Czuję, że patrzą na mnie, chociaż nawet nie widzę ich oczu w całym tym zaciemnieniu. Idziemy dalej, nie oglądając się ani razu.
Spotykamy znajomych, prowadzą nas do baru, gdzie możemy ochłonąć i trochę się rozluźnić. Robimy rundkę po knajpach, a kiedy kończymy jest już późna noc. To, co miało być tapetą, odpadło już dawno, leży na ulicy i roztapia się na deszczu, pod kołami samochodów, pod butami ludzi, których jest coraz więcej. Zaczynają wychodzić z bram, z dziur w murach. Robi się tłoczno. Wszyscy idą za nami, nawet ci, których wyprzedzamy. Staramy się nie patrzeć na ich twarze, w końcu zaczynamy biec, wpadamy do przejścia podziemnego, wszystko odbija się echem. Przyjeżdża tramwaj i wsiadamy. Prosto między wilki, ale nie mogliśmy wiedzieć tego wcześniej.
Kamienice znowu są zniszczone i brudne, w sklepach sprzedają tylko wódkę i papierosy Mocne, pięciolatki tłuką się po pyskach. Tylko w jednym barze muzyka wciąż jest dobra.

poniedziałek, 7 stycznia 2008

Zęby

Patrzę, jak laska obcina paznokcie w tramwaju, odwraca się w stronę okna i przyciska do szyby. Słychać tylko odgłos, który wydają cążki, a te kawałki gdzieś lecą, na podłogę, na siedzenie. Boję się, że za chwilę coś pójdzie nie po jej myśli i jakaś część któregoś paznokcia poleci gdzieś w moją stronę. I że zauważę ją w powietrzu, jak spada na czyjś płaszcz, a ta osoba nic o tym nie wie. Albo że trafi we mnie. Kończy obcinać paznokcie, wstaje i wysiada gdzieś na Żoliborzu. Ktoś siada na tym miejscu, na jej paznokciach, które nie są już jej. Później on też wstanie i zaniesie te paznokcie do domu, do dzieci i żony. One spadną i zostaną na dywanie.
Ostrzyżony chłopak wkłada palce do ust, które są szeroko otwarte. Palcami porusza przez chwilę, a później je wyjmuje. Ust nie przymyka do końca, wystają z nich zęby. Tramwaj hamuje na światłach, łapie się za coś, a gdy wszystko jest już stabilne, te palce wracają do ust, do zębów, jakby czegoś tam szukały. Robi to przez trzy albo cztery przystanki, z zaangażowaniem godnym podziwu. Potem pochodzi do wyjścia, staje jeden stopień niżej niż ja, wyjmuje telefon. Zaraz napisze jakiegoś esemesa. Na tapecie pojawia jest napis "Pierdole, nie robie". A ja myślę, że właśnie robi, bo robił z pasją w tych zębach, w tej jamie ustnej. Tylko nie wiem, czy się udało.
Menel siedzi na trzecim miejscu od pierwszych drzwi, przed wyjściem wyjmuje butelkę i pociąga łyk. Nie wiem, co pije, ale wygląda jak denaturat. To może być wyświechtane, ale myślę, że pociągnął łyk denaturatu. Zaczyna śmierdzieć, ale jego już tam nie ma. Nikogo nie ma. Jadę sam, mam do wyboru wszystkie miejsca, mogę złapać się wszystkego, czego tylko chcę. Ale stoję na środku i nie wiem, co robić. Zostało kilka przystanków. Trzeba tylko utrzymać równowagę.

niedziela, 6 stycznia 2008

Johnny Cash

Siadamy z tyłu autobusu, który ma nas zawieźć na przystanek Metro Wilanowska. Przepychamy się i podniecamy jak dzieci, w końcu zajmujemy cały ostatni rząd siedzeń, z zimna prawie się przytulamy. Powoli ogarnia nas ciepło. Już jakąś godzinę ciągniemy ten sam temat, zresztą aktualny od lat. Zmieniają się w nim tylko osoby, o których rozmawiamy. Po kilku przystankach zaczyna się robić cieplej i możemy podbijać naszą fantazję, dorzucać nowe pomysły. Śmiejemy się trochę za głośno, ale wszyscy postronni też się śmieją, więc nie ma problemu. Wznosimy się na wyżyny, gdy zauważam faceta, który siedzi przed nami, jest już jasne, że zaraz coś się stanie. On nie wytrzyma i odezwie się do nas. Na razie kiwa się i kręci głową, trącam kolanem kolano koleżanki i pokazuję na niego, ale gdy odwracam głowę okazuje się, że zrobiłem to za późno. Siedzi bokiem i patrzy na nas. Ma dżinsową kurtkę i zniszczoną twarz.
- Heh, rzucacie niezłymi tekstami, naprawdę - mówi i nie przestaje kręcić głową - Ja już jestem starym dziadem, ale podobacie mi się.

Tak więc jesteśmy fajni i jest dobrze. Tyle, że to nie koniec, bo było by zbyt normalnie.

- Słyszałem, że rozmawialiście o muzyce, więc wam powiem - słuchajcie country. To jest muzyka, ona ma duszę, naprawdę warto. I przepraszam, że tak chowam ręce, ale to pracodawca mi je tak uświnił i ubrudził, ten pracodawca-wyzyskiwacz. Ale nieważne, ważne jest tylko country. Więc po prostu słuchajcie, warto.
Przymierza się do wyjścia.
- Czy Johnny Cash jest dobry? - pyta ktoś z nas.
Odwraca się w drziach autobusu, patrzy na nas i mówi:
- Tak, Johnny Cash jest dobry.
I wychodzi. Machamy mu przez szybę.
W nocy szukam na komputerze Johnny'ego Casha, ale nic nie znajduję.

czwartek, 3 stycznia 2008

Malaga

Nie wiem, co dzieje się na świecie, tylko jakieś ploteczki szemrane dochodzą przez różne usta i struny głosowe, kto dziś się z kim przespał, kto następny będzie miał dziecko. Kogo obchodzą bomby i strajki, wieloletnie wyroki więzienia, podejrzenia o korupcję... Dotykamy sedna rzeczy wychodząc na papierosa, ale ten czas zawsze jest zbyt krótki, nawet gdy kupujemy setki, nawet gdy zaciągamy się filtrem i parzymy palce.
Stoję przy bramie, pytam wszystkich, jaka jest temperatura, ile jest stopni, bo chyba będziemy musieli umrzeć na tym mrozie. Ale nikt nie potrafi mi odpowiedzieć, tylko wzruszają ramionami i gdzieś się zaszywaj. Później ja też dołączam, dochodzę. Ale nie mogę dojść, bo za bardzo się boję. Tak mi to tłumaczą, poklepując po głowie, ramionach, plecach. Staram się cucić sam siebie jedną myślą, ale ta myśl też idzie gdzie dalej, po północy machając ręką i wysyłając pomazane świąteczne kartki. Wszystko jest w rozjazdach. Sen nie przychodzi i nie przyjdzie. Czuję jak puchną mi powieki, jak gdybym włożył pod nie moje żydowskie złoto i dopiero teraz sobie o tym przypomniał. Przerabiam wszystkie możliwe pozycje, przestawiam łóżko, obmywam twarz ciepłą wodą, z ciemności lgnę do światła. Na końcu kieruję wzrok za okno, i jest tam tylko jedna gwiazda, wściekła i chorobliwie mocno świecąca, niewiele mająca wspólnego z gwiazdami, które w życiu widziałem. Pewnie za rzadko na nie patrzyłem. Nadrabiam stracony czas, leżę i patrzę jak wariat, a potem zasypiam z otwartymi oczami. Budzę się za późno, radio gra nadal, ktoś prosi: "Panie, wybacz mi, panie, wybacz mi". Ma zachrypnięty głos. Ja nie mam głosu i nie mogę prosić. Nie ma puenty. Puenta to mit. Puenta już nie istnieje. Rozumiesz?

środa, 2 stycznia 2008

Dis.

Pierwszy raz umarłem na wojnie, miałem dwadzieścia lat, ożeniłem się sześć dni przed tym, gdy arcyksiążę Ferdynand padł martwy na siedzenie swojego samochodu. Wojna stała się faktem, my dźgaliśmy ich bagnetami, oni do nas strzelali. Zabijaliśmy się bez pardonu. Paliliśmy wioski gdzieś w Rumunii, pokryci błotem i krwią. Kobiety krzyczały, mężczyźni leżeli martwi, z twarzami w brązowych kałużach wody, która po deszczu stała w każdym zagłębieniu ziemi. Była jesień i padało przez cały czas. Bałkańska jesień. Nie było czasu grzebać trupów, więc zostawały, nasiąkały wodą i pęczniały.Gniliśmy po kawałku, nie mogąc znaleźć ucieczki od wilgoci. Wtedy właśnie umarłem po raz pierwszy, przy drodze w tym ponurym kraju, klęcząc w trawie i płacząc. Łzy żłobiły koryta w błocie na moich policzkach. To sentymentalne, wiem. Najlepiej pamiętam to niebo, zawieszone kilka metrów nad nami, stale będące o krok od tego, by zawalić się na nasze głowy. Nie bałem się karabinów, ran i choroby. Bałem się tego, że na zawsze tam zostanę, pod tym obcym niebem, wśród tych smutnych ludzi. Potem była Francja, w Paryżu traktowali mnie z dużym szacunkiem, przysługującym największemu impresjoniście z Bałkanów. Po przymieraniu głodem na nowo uczyłem się jeść, fotografowałem ludzi, którym zostało więcej niż kilka godzin życia. Paliłem krótkie cygara, uderzając w maszynę do pisania. Ale potrafiłem pisać już tylko o wojnie. Nie wiem, skąd wziął się tytuł "Utopione dusze", ale późniejsze wydarzenia możemy zrzucić na to, co powszechnie nazywane jest ironią losu. Umierałem na gruźlicę, jak wszyscy artyści w tych czasach. Miałem trzydzieści siedem lat i byłem poetą wyklętym. Wojna dobiegała końca. W Marsylii kupiłem bilet do Splitu, wsiadłem na statek, by wrócić i umrzeć w moim kraju. Przy Korsyce nasz statek storpedowała niemiecka łódź podwodna. "Utopione dusze", niezłe.

Tak naprawdę było trochę inaczej, jak zwykle zresztą.

czwartek, 27 grudnia 2007

Mecz

Było już po dwunastej, gdy postanowiliśmy rozegrać mecz. Założyliśmy buty, getry i koszulki pamiętające nasze lata boiskowej świetności. Wyszliśmy na podwórko, zrobiliśmy krótką rozgrzewkę, ustawiliśmy bramki z plecaków, gwizdnąłem na palcach i zaczęliśmy. Z początku cisza była przerywana tylko naszymi oddechami, odgłosami strzałów, podań do samych siebie. Potem doszły odgłosy radości. Ja byłem Manchesterem United, on Barceloną. Ja cały czas krzyczałem "Cantona, Cantona", on "Ronaldinho, Ronaldinho". Zdarliśmy kolana, strzeliliśmy kilka niezłych bramek - ja przeszedłem całe boisko, on mnie przelobował, kiedy wracałem po tym, jak piłka uderzyła w poprzeczkę. Zapaliły się pierwsze światła, ludzie stanęli w oknach i też krzyczeli. Dodatkowy element motywacji. Po kilkunastu minutach całe osiedle kibibcowało. Mecz był dramatyczny, w końcówce poszliśmy na żywioł, zupełnie porzucając taktykę. Ktoś odpalił racę, zobaczyłem kilka transparentów. W końcu przyjechała policja, remisowaliśmy wtedy trzy do trzech. Przyglądali się i chyba chcieli zagrać z nami, ale nie było dla nich miejsca na placu. Wyszedłem z kontrą, to była ostatnia minuta, biegłem na pustą bramkę, wyciągając do góry ręce w geście zwycięstwa, a wtedy on sfaulował od tyłu, wszedł brutalnie, wyprostowanymi nogami, poczułem jak tracę równowagę i upadam. Policjant nie wytrzymał, wbiegł na boisko i zdzielił go pałką. Polała się krew. Ludzie zawyli. I jak Eric Cantona podbiegłem do niego, skoczyłem i korkami kopnąłem w klatkę piersiową tego drugiego. Na boisku zaczęła się bitwa, a na trybunach zamieszki. Musieliśmy przerwać mecz.

niedziela, 23 grudnia 2007

Ucho, gardło

Plac Konstytucji od dziecka przerażał mnie wielkością, i jeszcze gorzej jest, gdy nie ma na nim nikogo, gdy nie jeżdżą tramwaje i autobusy. Jest weekend przed świętami, spadł drobny śnieg. Idziemy i wdychamy mroźne powietrze, zimno nas wykręca, łamie palce. Dziesiąta wieczorem, przez okna w knajpach widzimy ludzi, ale oni nigdy nie patrzą na nas. Kiedy już usiądą i zaczną pić grzane piwo, nic się nie liczy.
Bo wtedy masz gdzieś wszystkich tych, którzy teraz marzną, którzy muszą się kulić w płaszczach i kurtkach, gorączkując pod kolejnymi warstwami ubrań. Myślisz, że się tak genialnie schowałeś, i że nie ma cię dla nikogo.
I faktycznie nie reagują, gdy przystawiam do szyby twarz, czerwony nos i czerwone oczy. Co najwyżej odwracają głowy od nas, a kiedy spojrzenia wracają na miejsca, w których być powinny, nas już tam nie ma i problemu też nie ma. Tylko w ostatnią szybę uderzam wewnętrzną stroną dłoni, płasko i bardzo mocno. Laska w środku podskakuje na krześle i przystawia do ust twarz, a może rękę do ust, już sam nie wiem z tego wszystkiego. Jej mężczyzna wstaje od stołu, ale nas jest dużo, dajemy mu znać, że zrobi lepiej, jeśli zostanie na miejscu, choć on wciąż nie jest pewny i do ostatniej chwili trwa w tym zawieszeniu między postawą pionową w pełni wyprostowaną a siedzącą. Idziemy dalej, rozmawiając o tym, że może jest nam zimno, ale przynajmniej jesteśmy lepsi od nich wszystkich, od tych lampucer i ich tłustych facetów z zaocznej ekonomii. I o tym, że nam już niedługo będzie ciepło, ogrzejemy się kawą, posiedzimy przy kaloryferze, a oni nawet jutro rano będą wciąż tacy sami, nic się nie zmieni. W końcu dojeżdżamy do kogoś i robię sobie kawę z miliona łyżeczek.
- Nie wysyp, sprzątałem dzisiaj - mówi gospodarz.
Ale nic takiego na szczęście się nie dzieje.