sobota, 15 grudnia 2007

Mdłości

Napięcia nie ma, on siedzi i pije piwo, my siedzimy i pijemy piwo, wszyscy w tym miejscu siedzą i piją piwo. To akurat nigdy się nie zmienia. Co jakiś czas przypalamy papierosy, na chwilę znikamy w tym dymie, a kiedy już się rozwiewa, zmieniają się tylko miejsca i pozycje. Ilość piwa w kuflach. Jakiś facet gra na gitarze, ale to właściwie nie gra, to hałas. Zaczyna mnie skręcać w środku. Czuję, jak do ust napływa mi ślina.
Wszyscy wyglądają tak samo. Te same fryzury, te same ubrania, gesty i miny. Twarze, pomysły na życie. Albo przynajmniej wieczór. Te same przeczytane książki i znienawidzone płyty. Chciałbym się odsunąć, ale nie ma miejsca. Chłopak na scenie daje nam znaki, bierze do ręki mikrofon, z głośników zaczyna lecieć muzyka, której słucha się na terapii pomagającej panować nad agresją. Widzę, jak zmieniają mi się ubrania, kolory, marki, rozmiary. Chudnę jakieś dwadzieścia kilo, rosną mi włosy. Prostują się zęby. Kończymy pić, a on z tym mikrofonem w gardle zaczyna czytać.
I czyta najgorszy wiersz na świecie. Wiersz rodem z koszmarów, z piekła nieudaczników.
Wiesz, samotność, dostawanie w ryj, epizody. Taksówki i wódka. Pierdolenie się we wszystkich bramach tego i innych miast Europy. Wychodzimy we trójkę, opieramy się rękami o ścianę, wymiotujemy piwem i żółcią. To jeszcze nie spełnienie. Czuję, że za chwilę wyrzygam wiersz, a może cały tom. Dzieła zebrane.
Wycieram usta w rękaw płaszcza, i wszystko zaczyna wracać do normy.

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

dzieła zebrane nie byłyby złe. gdyby tylko ktoś umiał je zebrać.