czwartek, 27 grudnia 2007

Mecz

Było już po dwunastej, gdy postanowiliśmy rozegrać mecz. Założyliśmy buty, getry i koszulki pamiętające nasze lata boiskowej świetności. Wyszliśmy na podwórko, zrobiliśmy krótką rozgrzewkę, ustawiliśmy bramki z plecaków, gwizdnąłem na palcach i zaczęliśmy. Z początku cisza była przerywana tylko naszymi oddechami, odgłosami strzałów, podań do samych siebie. Potem doszły odgłosy radości. Ja byłem Manchesterem United, on Barceloną. Ja cały czas krzyczałem "Cantona, Cantona", on "Ronaldinho, Ronaldinho". Zdarliśmy kolana, strzeliliśmy kilka niezłych bramek - ja przeszedłem całe boisko, on mnie przelobował, kiedy wracałem po tym, jak piłka uderzyła w poprzeczkę. Zapaliły się pierwsze światła, ludzie stanęli w oknach i też krzyczeli. Dodatkowy element motywacji. Po kilkunastu minutach całe osiedle kibibcowało. Mecz był dramatyczny, w końcówce poszliśmy na żywioł, zupełnie porzucając taktykę. Ktoś odpalił racę, zobaczyłem kilka transparentów. W końcu przyjechała policja, remisowaliśmy wtedy trzy do trzech. Przyglądali się i chyba chcieli zagrać z nami, ale nie było dla nich miejsca na placu. Wyszedłem z kontrą, to była ostatnia minuta, biegłem na pustą bramkę, wyciągając do góry ręce w geście zwycięstwa, a wtedy on sfaulował od tyłu, wszedł brutalnie, wyprostowanymi nogami, poczułem jak tracę równowagę i upadam. Policjant nie wytrzymał, wbiegł na boisko i zdzielił go pałką. Polała się krew. Ludzie zawyli. I jak Eric Cantona podbiegłem do niego, skoczyłem i korkami kopnąłem w klatkę piersiową tego drugiego. Na boisku zaczęła się bitwa, a na trybunach zamieszki. Musieliśmy przerwać mecz.

Brak komentarzy: