wtorek, 11 grudnia 2007

Powroty.

Jest niedzielny wieczór, z Leszna ucieka nam autobus, kluczymy jakimiś małymi ulicami, ale w końcu docieramy na miejsce. Domofon jest zepsuty, krzyczymy, choć jest już późno. Dzwonimy na wszystkie znane nam numery telefonów komórkowych, ale to też nie przynosi efektu. W końcu wyciągamy papierosy, opieramy się o murek i czekamy, od czasu do czasu wystukując numer na podświetlanych na zielono ekranach naszych telefonów. J.S dwa tygodnie zniszczył swoją śliczną Nokię i w efekcie używa teraz topornego Samsunga po dziadku. To śiadectwo zmiany czasów, bo po dziadku dostać można już nawet telefon, a nie tylko czapkę, kurtkę, garnitur. Mówię mu o tym i zaczynamy się śmiać, w dalszy ciągu dzwoniąc, trwamy przy tym aż do chwili sukcesu, ktoś schodzi i otwiera nam drzwi.
I jest tak, że pijemy wódkę z sokiem bananowym na Czerniakowskiej, trochę rozmawiamy. Jest w tej rozmowie miejsce na dużo rzeczy, i pewnie siedzielibyśmy do rana, gdyby nie lekcje tańca, jakie ktoś ma odbyć następnego ranka. Żegnamy się. Zbieramy siebie, zbieramy nasze rzeczy, zapalniczki, papierosy, butelki. Czekamy na przystanku, ale coś nas goni, a dokładniej J.S nas goni i biegniemy razem na wiadukt, właściwie nie wiadomo, dlaczego, zataczamy się i mijamy pędzące samochody, kałuże i błoto. Pokonujemy przestrzeń w drugą stronę, namawiam kierowcę, by na nas zaczekał, a zapalimy papierosa, śmieje się i mówi, że nie ma sprawy. Przypominam J.S, jak to kiedyś kopnąłem go w dupę, gdy spał na przystanku. I wtedy przestaje być zabawnie, bo coś mu się dzieje i nie uważa tego za śmieszne. Próbuję udawać, że wcale tego nie powiedziałem, ale moje słowa wciąż tkwią w powietrzu, autobus jedzie i napełnia się ludźmi. Jest głośno, jakiś chłopak drze ryje do swoich kolegów, widać od razu, że mają droższe ubrania od naszych i ogólnie lepiej się komponują z nocą, lepiej prowadzą, pewnie nawet są szczęśliwi.
- Kurwa! - krzyczy J.S i uderza w szybę pięścią - Dlaczego?!
Za tym idzie jeszcze kilka krótkich zdań, ale efekt i bez nich byłby odczuwalny.
Słychać jedynie pracę silnika, w autobusie panuje idealna cisza. Wszyscy patrzą na swoje, ewentualnie na widoki za oknem, ale to nieciekawa trasa. J.S wysiada za kilka minut, kołysząc się idzie do domu, ludzie wracają do rozmów. Jadę z ich spojrzeniami na sobie. Też trochę się bałem, choć wcale nie musiałem.

2 komentarze:

Anonimowy pisze...

jestem..pod wrażeniem.
dodaję Cię.
może dlatego, że nigdy nie umiałam odejmować.

Anonimowy pisze...

nie taki diabeł straszny jak jego nawyki - j.s